Uciekam od feedu

fot: Maksym Kaharlytskyi

Wyobraź sobie: dopiero zaczynasz tworzyć rzeczy, które chcesz wypuścić świat. Własna gra, scenariusz, może zin. W końcu to publikujesz. Pierwszego dnia Twój materiał pobiera dziesięć osób, parę z nich zostawia komentarz, jedna udostępnia dalej.

A teraz wyobraź sobie tę samą sytuację w innej scenerii: jesteś na konwencie i rozdajesz albo sprzedajesz ten zin. Dziesięć osób z tłumu, który przygląda się temu, co masz, interesuje się bardziej – każda z nich kupuje od Ciebie to, co stworzyłxś. Kilkoro z nich przeczyta na miejscu i powie, że dobra robota, to im się szczególnie spodobało, ale tamto można by zrobić inaczej. Jedna złapie kogoś z tłumu za ramię z okrzykiem "ej, starx, musisz to obczaić!".

Wciąż pamiętam, jakie to uczucie, a jednak mam wrażenie, jakby to było milion lat temu.

***

Dawno temu prowadziłam blog o komiksach. Taki z ambicjami, długimi tekstami, okazjonalnymi recenzjami, ale stawiający jednak na eseje. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam, więc przyjęłam bardzo ambitne cele. Słyszałam też wiele o tym, jak ważne jest budowanie marki w social mediach i tego typu sprawy, pomyślałam więc, że i za to się zabiorę. Te konta miały stać się uzupełnieniem blogowej działalności, a nie tylko jej odbiciem. Wszystko chciałam zrobić sama, nauczyć się tego, czego jeszcze nie wiedziałam, wszystko miało się rozwijać, a jakość tekstów rosnąć. 

Przecież miałam plan, byłam skazana na sukces.

Jak się pewnie domyślasz, wyszło inaczej.

Blog przetrwał tak ze dwa lata, podczas których tylko na początku było rzeczywiście fajnie – potem pozwoliłam jednak, żeby regularność dyktowana przez social media objęła nade mną dyktatorskie rządy. Oczywiście zawiodło też wiele rzeczy, z ambicją, która kazała mi ignorować swoje możliwości, na czele. Wszystko rozbiło się jednak o to, że w którymś momencie zaczęłam czuć, że, zamiast pisać, muszę tworzyć kontent. Zasilać stronę regularnymi tekstami, a fanpeja kolejnymi postami, żeby nie wypaść z feedu, żeby się wciąż wyświetlać ludziom, którzy mnie obserwują, i tym, którzy mogliby być zainteresowani. Liczby wyświetleń wydawały się zbyt niskie, a brak lajków, udostępnień i wzmianek doprowadziły do ciągłego wątpienia w siebie (no bo skoro X udostępnił trzy inne moje teksty, a czwartego nie, to musi być z tym wpisem coś nie tak). Stres przekładał się na inne dziedziny życia, a ja wciąż oszukiwałam się, że jak tylko wejdę w rytm, jak tylko zmienię punkt widzenia (bez zmiany sposobu działania), będzie lepiej. 

Szok i niedowierzanie – nie było. 

Blog usunęłam, skąd tylko się dało, żeby zamknąć definitywnie ten rozdział i osobę, którą wtedy byłam. Poczułam ból, ale i ulgę, coś się skończyło.

***

Internet miał nas wszystkich połączyć, a media społecznościowe – pomóc pozostać w kontakcie łatwiej niż kiedykolwiek. W pewnym momencie jednak zachowanie kontaktu przerodziło się w walkę o uwagę, w ciągłe rozpychanie się łokciami, w zawody w tym, kto wyłoży więcej pieniędzy, żeby pozostać widocznym przez parę dodatkowych sekund albo żeby w ogóle zostać zauważonym. Internet stał się słupem ogłoszeniowym, nieprzerwanym blokiem reklam. 

To, co z początku wydawało się dla twórczych osób obietnicą, że zawsze (prędzej czy później) znajdą tu swoich odbiorców, zmieniło je w trybiki korporacyjnej machiny. W końcu post w socialach żyje tylko kilka minut/godzin (nie wiem, ile to jest teraz), więc jeśli chcesz być rozpoznawanx, musisz publikować na bieżąco! Regularnie! Często! Wincyj, wincyj! Angażuj innych, płać za reklamy, komentuj! Doszło do absurdalnej sytuacji, w której użytkownicy, na których opiera się (przynajmniej z założenia) działanie takich platform, muszą płacić pieniędzmi lub swoją uwagą za to, żeby móc z nich korzystać. 

Zauważyłam, że zaczęłam myśleć o tym, co robię, w kategoriach grafiku publikacji, który nie powstaje z uwzględnieniem możliwości czy chęci, ale tego, że muszę coś wstawić. Nagle tych dziesięć osób zostało zastąpione przez budowanie marki, zwiększanie zasięgów i inne bzdety, które odczłowieczają i Was, i mnie. Żal mi serce ściska też kiedy widzę, jak na wielkich fanpejach pojawiają się wyznania innych osób, że muszą robić przerwy od swojej pasji, że czują się wypalone.

Jestem już tym zmęczona i mam dość.

***

Karmimy potwora, który tylko bierze. Chce coraz więcej, dając w zamian mgliste obietnice, że będziemy mogli dotrzeć do większej liczby... właściwie kogo? Botów? Fejkowych kont zasilanych AI? Prawdziwych ludzi? Teoria martwego internetu jest bardzo nośna, jak zresztą wszystko, co brzmi apokaliptycznie i dystopijnie. Łatwiej popaść w cynizm zgorzknienie, one są za darmo i nie wymagają wysiłku. Po prostu łykaj bezkrytycznie wszystkie złe wiadomości, zatoń w nich. Nadzieja wymaga pracy, dostrzegania światła w ciemności. 

Nie chcę jednak tak żyć. Łatwo było stracić tę ekscytację, wpaść w tryby tworzenia pod dyktat algorytmów, trudniej będzie jednak ją odzyskać. Jeśli tworzysz i spojrzysz w siebie, jest duża szansa, że ten początkowy entuzjazm nadal tam jest – stłumiony przez rozpraszacze, zmęczenie umysłu i przekonanie, że musisz tworzyć taśmowo i na akord, ale jest. 

Ostatnio dowiedziałam się o teorii żywego internetu – o tym, żeby przypomnieć sobie, że po drugiej stronie ekranu są ludzie. Nie zasięgi, nie hejterzy, nie hołota, która nie wie, co mówi, ale osoby takie jak Ty czy ja, ze swoim codziennym życiem, marzeniami, problemami i radościami. Władcy cyfrowego świata chcą, żebyśmy stali się ich darmową siłą roboczą; że będziemy dawać z siebie coraz więcej, żeby móc robić to samo; że będziemy dawać coś z serca, czym oni potem nakarmią swoje AI; że w końcu utoniemy w feedzie i staniemy się tylko konsumentami, a nie ludźmi, o których człowieczeństwie świadczy kreatywność i krytyczne myślenie.

Ostatnio próbuję wprowadzić taką zmianę. Bywać na social mediach sporadycznie, tylko kiedy rzeczywiście mam coś do powiedzenia czy przeczytania, a nie żeby przeglądać. Wiele mnie przez to omija, jak na przykład premiery znajomych twórców, ich sukcesy i plany. Robię to jednak celowo, bo chcę odzyskać tamten dreszcz emocji, który towarzyszył każdemu z wyświetleń moich projektów, każdemu z pobrań, każdemu z komentarzy. Przypomnieć sobie i wierzyć w to, że za każdym z nich stoi prawdziwy człowiek (tak, na feju zaglądam na profile tych, którzy dopiero zaczęli mnie śledzić, bo lubię wiedzieć, kto zacz). Plan jest taki, żeby zwolnić i skupić się na jakości, a nie szybkości. Chcę szanować czas Wasz i swój, a nie być trybikiem w korporacyjnej maszynie social mediów. I tak wszyscy musimy mierzyć się na co dzień z zalewem powiadomień i informacji – ja zamierzam iść wolniej i uważniej, bo to maraton, a nie sprint. 

Nie wiem, dokąd dojdę na swojej kreatywnej ścieżce, ale chcę tam dotrzeć, pamiętając o tych dziesięciu osobach, które są prawdziwymi ludźmi, a nie numerkami czy wykresem. 

Dzięki, że jesteście.

Tekst jest rozwinięciem posta, którego opublikowałam na FB.